poniedziałek, 3 czerwca 2013

Ameryka Środkowa i Południowa


 
Książka
 
Panama City/ Przesmyk Darien








Jedna z mieszkanek stolicy



Panama jest znana przede wszystkim z osławionego Kanału, który łączy świat wschodu i zachodu. Jest furtką dla wielkich transakcji i inwestycji. I na tym znajomość laika się kończy jeżeli chodzi o ten kraj. Panama City jest stolicą kontrastów i paradoksów. W cieniach wielkich wieżowców chowają się dzielnice które nie są chlubą dla Państwa. Do jednej z nich należy dzielnica Santa Ana znajdująca się w części Central. W niej miałem przyjemność mieszkać przez okres kiedy byłem w Ameryce Łacińskiej. W dzień ulice tętnią życiem. Handel kwitnie w najlepsze. Pośród niezliczonych chińskich knajpek serwujących tradycyjne panamskie potrawy ulice przemierzają lokalni ‘’biznesmeni’’ sprzedający zawieszone na szyi maszynki do golenia, klej typu ‘’super glue’’ czy plastikowe węże takie jak podczas Odpustów. Dzielnica ma swój urok. Po sąsiedzku znajduje się Pałac Prezydencki który jest chroniony przez bandę służbistów rozleniwionych przez gorące powietrze. Podczas chęci przejścia na Casco Viejo tuż przy siedzibie głowy państwa jeden z policjantów na punkcie kontrolnym sprawdza nasze plecaki. W czasie takiej rewizji bez problemu można przenieść C4 lub inne środki zakazane. Dzielnica w dzień jest spokojna i tętniąca życiem. Tak jak w dżungli tak i w mieście nocą na żer wychodzą drapieżniki. W drodze do hotelu w Panama City usłyszałem od znajomego opowieść, że dzień wcześniej była bójka. Niby nic takiego, ale policja która interweniowała nawet nie wyszła z radiowozu. Zaświeciła tylko światłami i odjechała. Nazajutrz podczas śniadania zaczepia nas starsza kobieta. Wypytuje o wiele rzeczy w tym skąd jesteśmy. Odpowiadamy, że z Polski. Z serdecznością w głosie wypowiada słowa: ‘’Witajcie w Panamie przyjaciele Jana Pawła Drugiego’’. Po tych słowach robi nam się miło i czujemy szacunek od wszystkich którzy byli w lokalu. Chyba Ameryka Łacińska i Południowa inaczej postrzegają Polaków niż Europa. Dla tych pierwszych nie jesteśmy tylko tanią siłą roboczą lecz ludźmi którzy walczyli o swoje.

Droga morska

Port


W Prowincję Darien można się dostać na trzy sposoby. Pierwszy z nich to lot awionetką do La Palmy. Drugi to tułaczka Interamericaną ze Panama City do Yaviza – bywa iż osławiona droga jest jeszcze w trakcie budowy i czasami jedzie się czym co asfaltem nazywać się powinno i szosą miało być. My wybraliśmy wariant trzeci, a mianowicie drogę morską. Niby nic takiego. Planowany ośmiogodzinny rejs ze stolicy do Garchine. Co my planowaliśmy to nie miało znaczenia. Wszystko zdarzyć się może. I się zdarzyło. Po pierwsze poznaliśmy co oznacza latynoska manana (maniana). Słowo którego się bałem, oznacza ‘’jutro’’ . Zamiast wypłynąć w terminie wypłynęliśmy na następny dzień ponieważ załadunek naszego statku transportowego się nie zakończył. Po co się spieszyć, prawda? Dopiero nazajutrz ruszyliśmy ku przygodzie. Plecaki na statku, miejsca wybrane pod pokładem ponieważ wszystkie koje były już zajęte przez Indian którzzy koczowali na łajbie od dwóch dni. Znajdujemy ekskluzywne miejsce pomiędzy kuchnią a toaletą. Ryk silnika i płyniemy. Komin wypluwa czarny dym, ale nikt nic z tego nie robi. Kiedy zapada zmrok szykujemy nasze łóżka które są tym co mamy pod ręką. Moje było zrobione z plecaka i koszyka pod tyłek. Oczywiście śpi się w pozycji pół siedzącej. Pewni wiary i gotowi na przygodę budzimy się rano. Ku naszemu
zdziwieniu widzimy wieżowce których mógłby pozazdrościć sam Nowy Jork. Czyżby tak
miało wyglądać Garachine?- zastanawiamy się. Okazało się, że w połowie drogi nasz kapitan na wysokości Wysp Perłowych postanowił zawrócić do Panama City i kupić filtr do silnika.
Nasz wycieczkowiec daje nam kolejne nie zawsze przez nas pożądane atrakcje. Na statku spędzamy kolejne godziny czekając na kapitana który oczywiście ma czas i nigdzie mu się nie śpieszy. Po paru dobrych godzinach wraca właściciel statku reanimuje silnik. Wszystko gra.
Możemy płynąć…


Pirogą przez rzeki w Darien



Comarca Embera

Czym jest comarca (Komarka)? Jest to rejon w którym jest zachowana autonomia indiańska i to właśnie Indianie tworzą swoje prawa i współpracują z Rządem. Czym natomiast jest Embera? Embera są grupą Indian którzy najprawdopodobniej przywędrowali na tereny Darien z północnej części Kolumbii. Pochodzą z etnicznej grupy Indian Chocos. Są ponoć najbardziej tradycyjnymi Indianami Panamy. Gwałtowna oraz nieznająca litości w swej ekspansji cywilizacja dotarła także i do nich. Inadianie używają przedmiotów które są naznaczone ‘’made In China’’, noszą sportowe buty i słuchają muzyki z lap topów. Ale także potrafią wyegzekwować to co jest dla nich dobre i to z czego mogą korzystać dzięki cywilizacji. Dbają o swoją tradycję i tożsamość. Wierzą w duchy, leczą się u szamanów oraz czytają znaki w dżungli.

Po dotarciu do Garachine musimy zameldować się w pierwszym punkcie kontrolnym.
Aby podróżować po Darien niezbędne są dokumenty z Senafrontu- policja panamska.
Meldowanie jest potrzebne po to aby na wszelki wypadek jak się zgubimy albo coś nam się stanie wiadome było gdzie nas szukać. Prawdę mówiąc raczej nikt by nas nie szukał gdyż dżungla jest tak zaprogramowana, żę to ona zjada, a nie ją się zjada. Szybko ślad po nas by zaginął. A znalezienie paru białych byłoby trudniejsze niż szukanie igły w kilku stogach siana. Aby dostać się dalej jedziemy rozklekotanym busem o czwartej rano. Wehikuł czasu jest pusty, a my jesteśmy pierwszymi pasażerami. Wybieramy wolne miejsca tak aby wygodnie się rozłożyć i choć na chwilę zmrużyć oko. Chwila nie trwa nawet sekundy ponieważ pełen wigoru kierowca włącza Latino disco i nie daje nam spać. Na domiar złego siedzę pod głośnikiem. Czekam tylko momentu kiedy przestaje grać muzyka, a ja mam chwilę aby się tym rozkoszować. W Comarce życie toczy się jak wszędzie. Ludzie jadą do pracy, dzieci do szkoły, a bezrobotni leżą przed domem…

Indianie Embera


W ostatniej wiosce którą można określić mianem jeszcze dobrze zurbanizowanej
wynajmujemy od kacyka pirogi i kierujemy się w stronę granicy Kolumbijskiej. Rzeka to
jedyny szlak transportowy. Ciasne i bardzo kołyszące się pirogi stają się naszym All inclusive rejowcem na najbliższe dłuuuuuugie godziny i kilometry. Rzeki w dżungli są bardzo kręte.
Można je porównać do splątanych słuchawek które wyciągamy z kieszeni. Poziom wody w rzece jest niski ponieważ jesteśmy w suchej porze. To też nie jest nam dane cieszyć się pięknym otoczeniem lecz co chwila wskakujemy do wody aby przeciągnąć ważące parędziesiąt kilogramów łupanki. Jak się później okazało brodziliśmy w wodzie gdzie były piranie.
Po drodze mijamy kilka wiosek indiańskich. Im dalej tym ludzie żyją bardziej pierwotnie i
tradycyjnie. Ale także im dalej tym ludzie są bardziej zdystansowani i mniej ufni do gringo.

Młoda indianka Embera



Ostatnia wioska przed Kolumbią

Po dotarciu do ostatniej wioski przed granicą kolumbijską nasze nerwy opadają. Przez pewien czas płynęliśmy w małym stresie ponieważ nasze miejsce docelowe było odwiedzone przez rebeliantów z kolumbijskiego FARC dwa lata temu. Zbrojni wtargnęli do osady, a mieszkańcy pod pretekstem kąpieli w rzece uciekli. Do tej pory wioska żyje w lekkim strachu. Gdybyśmy wpadli w ręce FARC pewnie ten tekst by nie powstał. Wioska jest dla nas bazą wypadową w selwę.



Tutaj już raczej nikt się nie zapuszcza. Bo jest za daleko i zbyt niebezpiecznie. W wiosce zostaliśmy przyjęci dość ozięble. Mieszkańcy traktowali nas dość chłodno. Przewodnik który jest rodowitym Embera zorganizował nam nocleg na jedną noc oraz pożywienie. Uzgodniliśmy też trasę jaką chcemy pokonać. Postawiliśmy sobie za cel szlak bardziej ambitny i trudniejszy. Myśliwy, a zarazem mac hetero był zaskoczony, że chcemy iść tak daleko. On sam nigdy tam nie był i nikt z jego wioski nie zapuszczał się w takie rejony. Niebezpieczeństw jest sporo. Przede wszystkim narkotrafikanci. Szansa na ich
spotkanie jest spora ponieważ średnio raz w miesiącu pasmo górskie przecinają rebelianci.

Co będzie jeśli spotkamy FARC?- zapytaliśmy. Jest ktoś z wami z USA?- zapytał przewodnik.
Nie ma –odpowiedzieliśmy. To może źle nie będzie –skwitował Alfonso.

Wyruszamy w dżunglę. Początkowo idziemy przez gąszcz bananowców z których zbieramy resztki owoców.
Są słodkie a ich mączny smak pieści podniebienie. Przy przechodzeniu przez pierwsza rzekę zdejmujemy gumowce. Przy kolejnych wodach nikt już o to nie dba. Idziemy prosto czasem tylko zatrzymując się aby wylać wodę z gumiaków. Góry z oddali są lekkie i łatwe do pokonania. Z daleka… Rzeczywistość jest inna. Zielona ściana gęstej i bujnej roślinności konfrontuje się z naszymi maczetami. Ciężki plecak ciągnie w dół, pot strumieniami leje się po czole a organizm krzyczy wody! Nie możemy się zatrzymywać tylko brnąć do góry. Po paru godzinach zdobywamy siedmiuset metrowy szczyt. Szczyt na którym przecina się szlak trafikantów. Niebezpieczeństwo jest bardzo duże bo nie wiemy czy akurat nie wyjdą rebelianci. Dodatkowo natrafiamy na ogromną stopę jaguara który jak określił nasz przewodnik: ‘’przechodził tędy przed chwilą’’ Zbliża się zmrok ,a my musimy przygotować obóz i znaleźć wodę. Bez wody będziemy w trudnej sytuacji. Śpiew cykad jest coraz bardziej głośny i czujemy, że się naśmiewają z naszej niedoli. Dzisiaj mięliśmy dojść do wioski w której zjemy kolację. Mieliśmy. Dzisiaj nocujemy w dżungli. Na następny dzień kończą się zapasy ponieważ jedzenia nie było w wiosce, marsz mieliśmy zaplanowany na jeden dzień, a więc i mieliśmy mniej jedzenia. Ratują nas batony energetyczne. Kiedy budzę się rano czuję, że mój żołądek domaga się jedzenia. Brrrrrr! Na śniadanie zjadam pół tabletki musującej, aby mieć tylk jakieś substancje odżywcze w organizmie i wypijam resztki wody która nabraliśmy

ze strumienia dzień wcześniej. Poranek zaczynamy od poszukiwania źródła. I tu ku naszemu zdziwieniu po raz drugi natykamy się na ślady jaguara. Tym razem ślady są jeszcze bardziej świeże. Widać małe łapki które swój znak zostawiły na kamieniu przy wodopoju. Jeżeli jest w okolicy samica z młodymi to jest nie wesoło. Idąc wzdłuż rzeki trafiamy w miejsce gdzie parę lat temu żyło tu plemię kanibali któro na szczęście dla nas przeniosło się w głąb dżungli i nie utrzymuje z nikim kontaktu. Podczas marszu w rzece spod stopy koleżanki wyskakuje trzy metrowy wąż który jest śmiertelnie jadowity. Na taką przygodę trafiamy ponownie parę godzin później z tą różnica tylko, żę schodzimy ze szczytu. Obok nas leży zwinięty w kłębek zakamuflowany niczym komandos wąż. Po jego ukąszeniu człowiek średnio żyje parę godzin ponieważ gad aplikuje potrójną dawkę śmiertelną. Mówi się, że na jednego spotkanego w dżungli gada dziesiątki minęliśmy o parę centymetrów. Wężami najczęściej spotykanymi w Darien są gady typu fer-de-lance. Darien jest tak dzikie, że nic od nas nie ucieka.


Autor


Przechodząc przez konary mijamy wielkie pająki, skorpiony oraz inne stworzenia nie koniecznie mile widziane. Ponadto podczas maczetowania kolega trafia w gałąź na której jest gniazdo os.
Rozwścieczone i szybkie niczym F-16 atakują go z pełną nienawiścią. Parę kroków później natrafiamy na roślinę której zetknięcie z jej sokiem sprawia, że ostatnią rzeczą którą widzimy jest owa roślina. Człowiek ślepnie na stałe.
Kolejny dzień zmęczenia i skrajnego wyczerpania sprawia pokazuje nasze charaktery.
W dżungli zjedliśmy małe nasiona jakiejś rośliny. Smakowały jak kokos, ale były wielkości mirabelki. Zjedliśmy po pół na głowę. Dzisiejsza noc jest na tyle dobra, że nasz przewodnik/myśliwy upolował dla każdego po jednej krewetce. Ze skorupiaków robimy zupę którą pochłaniamy w mgnieniu oka. Dodatkowo zjadamy cała krewetkę włącznie z oczami nóżkami i pancerzem chitynowym. Żołądek musi być zapchany aby nie domagał się więcej.
Następnego dnia śniadanie wygląda podobnie. Przewodnik zrobił nam niespodziankę i złapał znowu po jednej krewetce oraz znalazł ślimaki. Ambrozja dla podniebienia i chwała dla myśliwego. Nasz żołądek jest jakoś zapchany i możemy iść. Podczas wymarszu, jednego z kolegów w stopę ugryzł pająk wielkości dłoni dorosłego mężczyzny. Wszystko skończyło się dobrze ponieważ pająk nie miał już w sobie jadu i nie wywołał u kolegi wstrząsu anafilaktycznego. Wszyscy najedliśmy się strachu.

Wchodząc na kolejny szczyt natrafiliśmy na ślad gołej stopy ludzkiej. Alfosno powiedział, że są to dzicy którzy tu kiedyś żyli. W dżungli wszyscy chodzą w butach: FARC, myśliwi oraz my. Jest zbyt niebezpiecznie, ale nie dla plemion żyjących tu od pokoleń. Na drugi ślad ponownie natykamy się parę chwil później. Z tego miejsca Indian z pewnością nas obserwował ponieważ miał nas jak na tacy. Wracając do wioski mijamy gęstwinie palm w których koronach żyją małe i jadowite węże, których nie chcemy spotkać. Starcie twarzą w twarz daje nam do dwunastu godzin życia, a my nie mamy nawet surowicy. Po paru dniach wędrówki przez selwę docieramy do znajomych bananowców, a w oddali widzimy dym i czujemy zapach jedzenia. Słońce chowa się za widnokrąg a nas witają mieszkańcy wioski. Jak się później okazało lokalni robili zakłady po jakim czasie biali wrócą z podkulonym ogonem o ile wrócą cali i żywi. Ku ich zaskoczeniu jesteśmy wszyscy. Byliśmy w miejscu gdzie nawet oni nie byli, wypytują nas jak tam jest i proszą o relację.



Do cywilizacji

Powrót do cywilizacji jest podobny. Ładujemy się na łupanki i spływamy w dół rzeki. Rio jest tak samo płytka i kręta jak wcześniej. Na drogę zabieramy suszone ryby w tym piranie. Smakują świetnie, a do tego uspokajają żołądek na długi czas. Piroga sprawia, że poznajemy wszystkie nasze mięśnie i kości. Jest dłuższa, ale za to w środku nie ma krzesełek i jest mniej wygodna. Trzeba się zwinąć w kucka i wytrzymać tak cały dzień.



Po dotarciu do Yavizy wracamy busem Panamericaną. Trasa początkowo miała łączyć
Alaskę z drugim końcem Ameryki Południowej lecz na ich drodze stanął Przesmyk Darien.
Podczas drogi powrotnej mamy trzy kontrole policyjne. Sprawdzane są przepustki
pozwalające na przebywanie w Darien. Nasze plecaki są dobrze przetrzepywane. Kiedy
wszedł policjant do busa i poprosił wszystkich pasażerów o dokumenty jeden z podróżnych dał mu małe zawiniątko o nominale pięciu dolarów amerykańskich. Tyle wystarcza aby nie wysiadać z pojazdu i mieć spokój. Wszystko można opłacić w taki sam sposób tylko, że każdy ‘’towar’’ ma inną cenę. Gringo w tym rejonie staje się dobrym obiektem do oskubania z pieniędzy jeżeli jest się mało ostrożnym

Marsz przez dżunglę

Nasza ekspedycja kończy się sukcesem. Zostaje odkryty nowy gatunek rośliny nieznany dotąd dla nauki, spenetrowany teren który nadal jest dziki i nieskazitelny jak przed milionami lat, natykamy się na ślady dzikich oraz ja spisuje swojej spostrzeżenia pedagogiczne które może wykorzystam w swojej dalszej pracy lub na konferencjach naukowych.
Darien kusi i nadal śni się po nocach i wie, że wkrótce znowu tam wrócę!

Michał Zieliński, 2012


Poniżej film Michała Kowalskiego z Ekspedycji do Strefy Darien





 








Wybrzeże Karaibskie jest chyba jednym z najbardziej znanych miejsc jeżeli chodzi o turystykę relaksacyjną. Przejrzyste wody w których pływają ławice małych rybek mieniących się wszystkimi kolorami tęczy, drinki z palemką oraz temperatura która rozleniwia a zarazem sprawia, że żyć się chce. To są tylko jedne z plusów tego wyjątkowego miejsca. Lecz jest to tylko ‘’dobra strona mocy’’ jeżeli chodzi o tę część geograficzną świata.



Piraci z Karaibów

Czasy wielkich grabieży oraz napadów na statki handlowe odeszły już chyba w niepamięć. No może z wyjątkiem piratów somalijskich, którzy gdzieś jeszcze grasują na wodach Afryki Wschodniej i mają pecha bo zawsze zaatakują wojskowe statki. Dzisiejsi piraci musieli poddać się presji czasu i podążać za modą. Wielkie statki zostały zastąpione zwinnymi i szybkimi motorówkami, a abordaż stosują już tylko strażnicy celni i policja do spraw walki z narkotykami. Piraci XXI wieku z Karaibów zajmują się już przede wszystkim przemytem oraz sprzedażą kokainy. Poza wynajmowaniem pokoików z rozregulowaną klimatyzacją jest to całkiem dochodowe zajęcie. Nowocześni piraci są bardziej ‘’empatyczni’’ i dostrzegają ‘’potrzeby’’ swojej lokalnej społeczności. Nie tylko dostrzegają, ale też o nią dbają. Podczas podróży na wybrzeże wysłuchujemy całkiem ciekawej historii. Otóż większość osób mieszkających pośród zielonych wzgórz i bujających się w rytm ciepłego wiatru palm nie ma legalnego źródła utrzymania lub w ogóle go nie ma. Jako iż region jest mały a infrastruktura ogranicza się do małych domków, lokalnych sklepików czy kościoła. Wiadomo, że żyć trzeba i każdy zna każdego gdyż zostali wychowani pod ‘’jednym dachem’’. Idąc dalej tym tropem ‘’brat’’ ze społeczności lokalnej jest wrażliwy na potrzeby swoich ‘’braci’’ i ‘’sióstr’’ z którymi się wychował. W naszej społeczności przybiera to całkiem ładną nazwę mecenasa lub fundatora, który dba o potrzeby tych biedniejszych. Pośród zielonych wzgórz, gorącego powietrza i bryzy morskiej lokalni dobrodzieje wyprawiają wielką fetę w jedynej większej dyskotece która znajduje się pomiędzy miasteczkami. Pieniądze zarobione na białym proszku powiększającym źrenice są trwonione na zabawę, taniec oraz rozkosz dla ciała i połechtania narkotykowego ego. Nikt się nie rozwodzi ani nie prowadzi filozoficznej dysputy nad moralnością świętowania z tak zarobionych pieniędzy. Wielka uczta trwa do białego rana, a w imprezie biorą udział wszyscy mieszkańcy z okolic.


Gdzie jest autobus? odjechał? taki problem to nie problem!

Prawie surowa ryba w towarzystwie ryżu i garstki warzyw szybko znikają z talerza. Po zimnej szklance jeszcze ścieka kropla zaznaczając sobie drogę. Odwracam się za siebie i też znika autobus którym mamy przedostać się na drugi kraniec wybrzeża. Następny ma być za około godzinę. O ile dotrze, o ile korków nie będzie, o ile w ogóle będzie. Nie widzi mi się spędzać wolnego czasu w kawałku restauracji zrobionej z przydomowego garażu. Tak, tak garaż został szybko zmieniony w małą knajpkę. Plastikowe krzesła, parę stołów oraz znudzona i chyba wkurzona na nas kucharka za to że przyszliśmy na obiad komponują się w jeden obraz. Ale odbiegam od tematu. Autobus znika szybko, ale nie tak szybko, że nie da się go dogonić. Kto z pełnym żołądkiem i o zdrowych zmysłach będzie gonić pojazd? Ulegamy i zdajemy się na los i to co będzie później. Najważniejsze, że człowiek jest najedzony i ma ciepło. A jak się dostać na wybrzeże? Coś się wymyśli. Na parę minut znika także mój kolega by po chwili niespodziewanie niczym z show Davida Copperfielda pojawić się z nikąd.

- Dobra, mamy czym jechać dalej – odpowiada z uśmiechem

Przed garażową restauracją stoi żółty pick-up. Szybko wskakujemy na pakę aby mieć lepszy widok i wrażenia z przejazdu. Usłane małymi wzniesieniami ulice sprawiają, że człowiek ma czasami serce w przełyku, a i uśmiechnąć podczas jazdy też się nie może ponieważ żołądek jest już pełen. Nie mam pojęcia jak smakują owady w locie więc zaciskamy zęby i skupiamy się tylko na tym aby nie wypaść z samochodu. Kierowca nawet nie myśli aby zwalniać. Ma dotrzeć na drugi koniec wybrzeża i nas tam zostawić.







Na pace pick up'a

Droga jest kręta niczym loki na głowie, ale też idealnie gładka i bez pozostałości po mikro meteorytach które pozostawiły dziury w asfalcie. Po dłuższej i bogatej w adrenalinie trasie docieramy na całkiem sporą wysepkę na Morzu Karaibskim, na którą można się dostać tylko motorówką. Woda jest praktycznie przeźroczysta, widać jak małe, kolorowe rybki pływają tuż przy powierzchni. Widok jak z filmów National Geographic. W pewnym momencie człowiek myśli, że nic mu więcej do szczęścia nie potrzeba. Lokujemy się w najwyższym budynku na wyspie. Nasz pokój znajduje się na ostatnim piętrze…trzecim piętrze. Widok z ogólnodostępnego tarasu jest rewelacyjny. O ściany ocierają się liście palmy kokosowej chowające w swoim cieniu małe, zielone kokosy. Złocisty piasek sprawia wrażenie bardzo delikatnego, co chwilę kradnie go mała fala, która lekko wlewa się na brzeg.





Nie ma tu zabytkowych ruin ani tym bardziej nowoczesnych budynków kuszących swoim modernistycznym pięknem. Przemierzamy drogę, wzdłuż której pełno jest małych, kolorowych domków. Wyspa sprawia wrażenie wyludnionej, może z tego względu, że dotarliśmy tu nie w czasie weekendu, podczas normalnego dnia „pracy". Nawet palmy wyglądają na zmęczone, lekko pochylając się ku wodzie.

Ciepły podmuch wiatru kołysze ich zielonymi liśćmi, które natychmiast odpowiadają mu szelestem, zupełnie, jakby chciały nawiązać konwersację. Jednym z głośniejszych miejsc jest mała knajpką, wielkości kiosku, w której słychać odgłosy przygotowywanego jedzenia oraz dźwięki muzyki reggae. Zbudowana jest z drzewa i pokryta liśćmi palmowymi, co nadaje jej uroku i swoistego klimatu. Pomimo braku ludzi i anemicznej atmosfery jest tu coś ważniejszego, jest cisza i spokój. Ciepło promieni słonecznych idealnie komponuje się z kojącym szumem ciepłych fal Morza Karaibskiego.

Senna plaża na Isla Grande


Rafa





Kolumbia

Ameryka Południowa, a dokładniej Kolumbia wielu osobom kojarzy się z Shakirą oraz ‘’dzikim zachodem’’ gdzie przyjezdni o jaśniejszym kolorze skóry często są porywani i zabijani. Uważana jest za miejsce gdzie z chmur nie pada deszcz lecz kokaina która stała się towarem eksportowym, a także logiem któro zagościło w herbie kolumbijskim. Oczywiście przesadzam, ale w większości tylko z tym herbem. Są miejsca w które lepiej nie chodzić samemu oraz miasta w których musimy bardziej niż zwykle uważać. Kolumbia, jest także miejscem na ziemiach której żyły plemiona Czibczów oraz Arawaków.

Bogota – epicentrum festiwalowe


 













Świeży sok z owoców


 
Kukurydza i jagnięcina z ziemniakami

Bogota jest stolicą Kolumbii i leży w jej centralnej części. Położona na wysokości 2640 m.n.p.m daje niewyobrażalny obraz kiedy patrzy się na nią ze wzgórz. Miasto dookoła otaczają góry które sprawiają, że klimat w stolicy jest dość specyficzny. Klimat, skoro już o nim mowa to najlepiej tworzą go ludzie, a ludzie też tworzą kulturę, a kultura jest zupełnie inną cząstko bycia w tak odległym miejscu. Odległym nie tylko jeżeli chodzi o kilometry lecz przede wszystkim o sposób bycia i życia. Kolumbijczycy mają prawdziwego hopla jeżeli chodzi o świętowanie i zabawę. Jest to kraj który ma chyba najwięcej przeróżnych świąt, a także i wymyślnych festiwali. Akurat mój pobyt przypadał na podwójne święta. Był to Wielki Czwartek oraz Festiwal Teatru, bądź święto teatru, jak kto woli. Wówczas kręte i falujące niczym woda ulice miasta zamieniają się w prawdziwe mrowisko. Ludzie wychodzą na ulicę stadami jakby byli zahipnotyzowani niczym myszy które zjadły króla Popiela. Na placach tańczą i śpiewają młodzi ludzie, a ponętne i kształtne ( często za sprawą chirurgii plastycznej, a jeszcze częściej obdarzone hojnie przez Matkę Naturę) urodziwe Kolumbijki kręcą swoimi krągłościami.


Mieszkanka Bogoty ;)


Ulice to jeden wielki targ na którym znaleźć można wszystko począwszy od małych i bardzo kolorowych obrazków Hello Kitty, ciepłych i grubych poncz czy straganów ze świeżym sokiem z papaja i mango. Podczas takich świąt chyba wszyscy są traktowani jak równy z równym. Nie chodzi mi tutaj o bogaczy i żebraków bo takich zdarzeń nie widziałem i raczej wątpię aby kolumbijscy bogacze przechadzali się po takich miejscach. Bardziej mam tutaj na myśli to co każdy widzi, wie jak jest lecz nikt nic nie mówi. Zagadkowe? W pamięć mi zapadł obraz kiedy mijając Muzeum Złota szliśmy na główną ulicę gdzie był największy tłum i najgłośniejsza muzyka. Porozkładani na chodnikach festiwalowi biznesmeni sprzedawali swoje towary na reklamówkach i kocach. Niby nic w tym dziwnego i nadzwyczajnego, ale głównymi klientami byli w większości policjanci. A co kupowali? Otóż kupowali nielegalne filmy na płytach DVD i co najlepsze jako jedyni nie targowali się o cenę. Negocjowanie ceny to tak jak nocny wyścig samochodowy po ulicach miasta czy też gra w pokera kiedy ma się zbyt słabe karty aby wygrać. Trzeba zrobić tak aby przeciwnik poczuł respekt i zobaczył kto tu rządzi. Podczas zakupów na straganach trzeba wiedzieć jak należy rozmawiać i umiejętnie modulować głos.
Przykład z życia wzięty:

- Jesteś tym zainteresowany Amigo? – z błyskiem w oku pyta sprzedawca

-Tak, jestem, ale u Ciebie tego nie kupie bo masz za drogo… –odpowiadam nawet nie patrząc mu w oczy i lekko go ignorując. Kontynuuję przeglądanie dupereli.

- Ja? Za drogo? A kto da Ci taniej? – pyta podburzony senor

- Aaa..tam na rogu mają to samo i prawie o ponad połowę taniej - dodaję ziewająco i powoli odchodzę

- Esperar
1! Amigo! To w takim razie i ja Ci sprzedam po takiej samej cenie – zmierza do transakcji uśmiechnięty sprzedawca



Bogota
"Budka telefoniczna"




Bezpieczeństwo

Ulice Kolumbii przez wielu określane są jako nadzwyczaj niebezpieczne, a w szczególności w nocy. Ale przecież każdy kraj ma takie swoje niechlubne oblicze. Nowy Jork ma Bronx, Warszawa Pragę itd. Każde miejsce jest jakoś niebezpieczne w nocy. Przecież to pod osłoną nocy przemykają się drapieżniki. Te zwierzęce i te ludzkie. Noc zawsze była porą kiedy to na żer wychodziło wszystko to co groźne i złe. Tak też dzieje się i z ludźmi. Tylko człowiek nienormalny pcha się w miejsca gdzie nawet chodzenie w ochronie policji jest niebezpieczne. Kolumbia chyba zatrudniła bardzo dobrych specjalistów od turystycznego PR’u. Dlaczego? Otóż dlatego, że policja kolumbijska jest teraz wszechobecna i bardzo pomocna turystom. Idąc przez miasto spotyka się porównywalnie tyle samo policjantów co mieszkańców. Z góry wszystko wygląda jakby zielona tafla wody przemywała się z uliczek do głównych alei. Tą zieloną taflą są kamizelki odblaskowe stróżów prawa których w ten sposób łatwiej wyłowić z tłumu. Idąc wzdłuż góry i mając Bogotę pod stopami można każdy kto jest może nie tyle odważny co ciekawski -a wiadomo, że ciekawość to pierwszy stopień do piekła-dostrzec i zobaczyć jak wygląda jej prawdziwe życie. Wąskie i długie uliczki w otoczeniu slums ów wydają się być ‘’atrakcyjne’’ i prawdziwe. Według mnie takie miejsca są nieskażone AŻ TAK masową turystyką i fleszami aparatów. Ale dzięki takim miejscom my jesteśmy bardziej narażeni na utratę naszych cacek. Wchodząc w jedną z takich alejek dołączył si ę do nas policjant. Pytając czy chcemy zwiedzić tą dzielnicę radził zachować szczególną ostrożność. Po krótkiej rozmowie postanowił, że nas oprowadzi tak aby nikt nas nie zaczepiał i abyśmy czuli się bezpieczniej. I dzięki niemu chyba tak było. Wątpię abyśmy spokojnie przeszli bez naszej policyjnej eskorty. Z domów których niektóre były odgrodzone małymi łatami drutu kolczastego a pranie suszyło się na dachu który wychodził wprost na ulicę wyżej dobiegała cisza. Wąska ulica niczym szczelina górska była pozbawiona chodnika, a tuż za rogiem dobiegał nas głośny krzyk i śmiech. Byli to mieszkańcy dzielnicy. Nie wiem czy to za sprawą policjanta czy ich kolumbijskiego temperamentu i szczerości ale padały okrzyki radości które leciały bezpośrednio do nas: ‘’Witamy w Kolumbii’’ .


 













Policja w Bogocie


Kolumbia nadal kojarzy się z bezgraniczną przestępczością oraz handlem narkotykami. Tak ten kraj widzą ludzie z zewnątrz. Kolumbijczycy też żyją jeszcze tym co było kiedyś. Do tej pory jadąc taksówką kierowca prosi aby zamknąć drzwi ponieważ zdarzało się, że na światłach ktoś podjeżdżał i rabował przyjezdnych. Rabowanie jeszcze ujdzie, ale zdarzały się też porwania oraz okaleczenia. Do czasów teraźniejszych przetrwał w pewnych miastach zwyczaj iż na motorze może jechać tylko jedna osoba. Ponoć kiedyś osoba która siedziała na miejscu pasażera oddawała strzały podczas gdy druga kierowała motorem. Za czasów prezydenta Ospina dochodziło do najgroźniejszych starć które cały czas pozostały w psychice Kolumbijczyków. Hasła skandowane przez obywateli zostały ‘’podchwycone’’ na prowincjach gdzie dochodziło do bratobójczych starć pomiędzy zwolennikami Partii Komunistycznej, Liberalnej i Konserwatywnej oraz pomiędzy chłopami i wojskiem. Podstawową przyczyną tego konfliktu była odmowa przyjęcia kolejnych rządów które miały przynieść zmiany społeczno-gospodarcze. Okres ten był znany jao La Violencia , trwał 18 lat i cechował się stosowaniem przez wszystkie strony konfliktu niezwykle brutalnych metod walki i torturowania pojmanych. Znakami rozpoznawczymi poszczególnych grup bojowników stały się wymyślne sposoby okaleczania ciał. Niektóre z metod bezczeszczenia zwłok otrzymały nawet swoje nazwy - Corte Franela (cięcie „T-shirt”) oznaczało ciało pozbawione ramion i głowy, Corte Corbata (cięcie „wiązanie krawata”) - przecięte gardło i wyciągnięty przez nie w stronę tułowia język, natomiast Corte Florero (cięcie „kwiaty w wazonie”) - odcięte kończyny wbite w korpus.


Nic nie może się zmarnować.







Z oddali bardzo sprawnie dyfuzja zapachu drażni nasz nos i pobudza podniebienia. Młoda czarnowłosa o wielkich i czarnych niczym węgiel oczach dziewczyna obrkęca na drugą stronę cielęcinę. Jej wyplamiony fartuch który wygląda jakby miała go z zakładu pracy z lat 90-tych pokazuje, że w pracy jest już dość długo. Kolby kukurydzy wielkości przedramienia dorosłego mężczyzny cierpliwie grzeją się na grillu. Najlepszym sposobem na poznanie lokalnej kuchni i przysmaków jest jadanie w tanich i zatłoczonych miejscach. Tam gdzie ludzie nie są ubrani w drogie
ciuchy i nie jeżdżą samochodem. Są tego dwa plusy. Pierwszym z nich to cena tego co jest serwowane. Już wiemy, że jest tanio i smacznie skoro są tłumy. Druga kwestia to świeżość. Jeżeli jest dużo ludzi to i towar musi być świeży tak aby ponownie przyciągnąć klientów. Trzecim aspektem którym pominąłem są sami ludzie. Jest to najlepsze miejsce aby dosłownie i w przenośni poznać kraj ‘’od kuchni’’. Przy jedzeniu dużo się rozmawia i jeszcze więcej dowiaduje. Każdy jest do siebie bardziej życzliwy i uprzejmy. To co jest spotykane w Kolumbii i czego brakuje w Polsce to empatia. Każdy mówi o współczuciu, biedzie, chęci pomocy.
MÓWI,MÓWI,MÓWI,Mówi…W Kolumbii działają. Ludzie którzy jedzą w lokalach i małych gastronomiach wiedzą, że jedzenie powinno być dla każdego ale niestety nie każdego na nie stać. Toteż większość z klientów restauracji zabiera ze sobą posiłek prosząc obsługę tak aby go zapakowała w plastikową torbę lub styropianowy talerz. Na porządku dziennym jest zostawianie tak przygotowanego jedzenia na murkach, ławkach czy też chodnikach. W przeciągu paru chwil obiad szybko znika i wypełnia żołądki bezdomnych i tych z wyboru i tych którym los nie dał szczęśliwej karty. W takich sytuacjach nic nie może się zmarnować!


 
Kolejny owocowy bar na kołach


Kolumbia jest krajem pełnym radości oraz tajemnic choćby takich jak legendarne Złote Miasta. Przy głównej drodze prowadzącej do lotniska EL Dorado dumnie powiewa wielka flaga której górną i największą część zajmuje kolor żółty symbolizujący bogactwo kolumbijskie, niebieski oznacza wody i oceany oblewające kraj, a czerwony krew przelaną za wyzwolenie spod dominacji Hiszpanów. Kolumbia nadal pozostaje tajemnicą i żywą legendą.